Jolanta Maria Kaleta – o wenie, pasjach, pracy
Czy można odnieść sukces literacki, debiutując na emeryturze? Jolanta Maria Kaleta udowadnia, że tak! Pisarka w ciągu zaledwie pięciu lat wydała dwanaście książek i nie zwalnia tempa, planując kolejne.
Jolanta Maria Kaleta – w rozmowie z Magdą Wieteską – opowiada o wenie, pracy dydaktycznej i naukowej, pasjach, rodzinie, urodzie i przyjemnościach.
Magda Wieteska: Pierwszą książkę napisała Pani mając 61 lat, będąc już na emeryturze. Skąd wziął się pomysł na tę pierwszą powieść? Czy miała Pani wcześniej jakieś doświadczenia literackie?
Jolanta Maria Kaleta: Można śmiało powiedzieć, że moją pierwszą książkę wydałam za namową przyjaciół, zachęconych tekstami, które dla nich pisałam. Nalegali, abym wysłała do wydawnictwa „W cieniu Olbrzyma”. Ku mojemu zaskoczeniu znalazło się wydawnictwo, które nie chciało ode mnie pieniędzy za wydanie książki. Ale tak naprawdę moim pierwszym „dziełem” była praca poświęcona historii naszej rodziny. Odszukanie wielu informacji, kto gdzie się urodził, z kim wziął ślub itd. zajęło mi 10 lat. Powstała genealogiczna praca zatytułowana „Moja sentymentalna podróż do korzeni”. Tej książki oczywiście nie wydałam drukiem, bo jest nie tylko zbyt osobista, ale przede wszystkim dla obcych ludzi nudna. Ale dzięki tym poszukiwaniom odkryłam wiele tajemnic rodzinnych, które mogłam spożytkować w moich powieściach. Nigdy nie marzyłam o pisaniu powieści, choć jako pracownik muzeum nieraz musiałam napisać krótszy czy dłuższy tekst, ale to przecież nie to samo. Ponoć pisałam dobre wypracowania. Tak przynajmniej twierdziła moja polonistka w liceum. Zawsze wyśledziła, że napisałam wypracowanie za kogoś.
M.W.: Prawie wszystkie Pani książki, oprócz jednej, dzieją się na Dolnym Śląsku, w tym także we Wrocławiu. Dlaczego na miejsce akcji wybrała Pani właśnie ten region?
J.M.K: Odpowiedź jest banalnie prosta – to moja Mała Ojczyzna. Odkąd pamiętam, dużo jeździłam po Dolnym śląsku. Pierwszy raz w Szklarskiej Porębie byłam, mając 4 latka. Dolny Śląsk zalicza się do najpiękniejszych zakątków Polski. To nie tylko Karkonosze, ale także Góry Sowie, Góry Stołowe, Złote czy Bardzkie. To także rozsiane pomiędzy nimi urocze miasteczka, kotliny i pałace czy zamki. Każde z nich skrywa nie tylko intrygującą przeszłość, ale także zagadki i tajemnice. A urodziłam się w Wrocławiu, tutaj chodziłam do szkół, tutaj ukończyłam studia, urodziłam dziecko i mieszkam nadal. Wrocław jest poza tym niezwykle pięknym miastem i ma bogatą historię, choć także tragiczną. A to pobudza wyobraźnię. I to właśnie one mnie najbardziej inspirują. Choć moi rodzice pochodzili z różnych stron, to ja czuję się z tym regionem związana i nie wyobrażam sobie życia gdzie indziej. Ja tutaj jestem u siebie, choć przez wiele lat się mówiło na te ziemie „poniemieckie”.
M.W.: Skończyła Pani historię, a potem politologię. Uczyła Pani historii i wiedzy o społeczeństwie wrocławskich licealistów. Jak Pani wspomina pracę z uczniami?
J.M.K: Ja już mam taką naturę, że jak coś robię, to wkładam w to całe moje serce. A to działa w obydwie strony. Lubiłam młodzież i oni mnie lubili. Pracę w szkole zaczęłam w okresie, kiedy upadał PRL. Nikt mi wówczas ust nie kneblował i mogłam uczniom mówić o białych plamach naszej historii. Słuchali z otwartymi ustami. Młodzież jest ciekawa wiedzy, ale nie zawsze potrafimy do nich dotrzeć. Czasami trzeba podstępem coś przemycić. Uczyć przez zabawę. Często zatem prowadziłam lekcje metodą dramy, czy przy pomocy mind mapingu. I takie zajęcia młodzi bardzo lubili. Nie ma nic gorszego, jak gadająca głowa za pulpitem.
M.W.: Przez dłuższy czas pracowała też Pani we wrocławskich muzeach – Muzeum Sztuki Medalierskiej i Muzeum Historycznym. Czy to był ciekawy zawodowo okres?
J.M.K: Praca w Muzeum Historycznym była moim marzeniem. Po studiach zostałam asystentką w katedrze filozofii w Instytucie Metodologii na Politechnice Wrocławskiej. Miejsce bardzo prestiżowe, dające szansę na mieszkanie i awans naukowy. Ale kiedy się dowiedziałam, że kolega odchodzi z muzeum, bo wyjeżdża do Warszawy, nie zastanawiałam się nawet 5 minut.
To był jeden z moich najpiękniejszych okresów w życiu. Może dlatego, że byłam bardzo młoda. Dopiero co wyszłam za mąż. Choć byliśmy z mężem biedni jak te myszy kościelne, bo praca w muzeum była marnie opłacana – o czym zresztą wspominam w mojej „Kolekcji Hankego” – i mieszkaliśmy w wynajętym pokoju, nie narzekaliśmy. To właśnie pracując w Muzeum Historycznym przekonałam się na własnej skórze, jak daleko sięgają macki totalitarnego państwa. Urząd cenzury wtrącał się do wszystkiego, o wielu rzeczach nie wolno było mówić czy pisać. Na przykład o historii Wrocławia przed 1945 rokiem. Nie patrzyłam na zegarek, kiedy wreszcie wyjdę z pracy. Nieraz portierka pukała do drzwi gabinetu, przypominając, że zaraz zamknie ratusz. Niektóre wydarzenia z tamtych lat znalazły swoje miejsce w moich powieściach. Choćby pożar kościoła garnizonowego, który dla muzeum miał pewne konsekwencje.
M.W.: Pani bohaterowie, pomimo że są postaciami fikcyjnymi, noszą cechy, a często i doświadczenia, Pani rodziny i znajomych. Czy rodzina, znajomi nie mają nic przeciw temu?
J.M.K: Jeśli są to postaci sympatyczne i pozytywne, nie mają, a raczej nie mieliby nic przeciwko temu, gdyby o tym wiedzieli. Ja ich nigdy nie kopiuję żywcem. Kradnę im tę czy inną przywarę, cechę, ulubione powiedzonko czy coś z wyglądu. Rzadko się rozpoznają. Natomiast bohaterów negatywnych lepię według podobnego schematu, ale wzoruję się na osobach, które ze mną nie utrzymują żadnych kontaktów, a znam ich charakterki z opowiadań osób trzecich. Niektórzy moi bohaterowie mają swoje pierwowzory w postaciach, nazwijmy to, historycznych czy publicznych.
M.W.: Napisała Pani 12 książek w przeciągu 5 lat. Wychodzą ponad 2 książki rocznie. Jak to się robi?
J.M.K: To tylko matematyka i liczby. Rzeczywistość jest nieco inna. Zanim zaczęłam wydawać, coś tam miałam napisane. Dla przyjaciół i znajomych. Więc na początku szło gładko, bo wyciągałam tekst z szuflady, trochę nad nim popracowałam i wydawnictwo brało. To był błąd. Bo mogłam więcej nad treścią posiedzieć, bardziej dopracować. Ale wydawnictwo ponaglało, a ja się zachłysnęłam, nazwijmy to, „sukcesem”. Od kilku lat jest już spokojniej. Co rok prorok. Ale i to moim zdaniem jest za często. Żeby napisać jedną powieść, wiele książek trzeba przeczytać, sprawdzić na miejscu, poznać klimaty miejsca, jego smak i zapach, poszperać w archiwach, przejrzeć stare gazety, zwłaszcza jak się pisze o czasie minionym.
M.W.: Podobno nie lubi Pani czytać kryminałów. Jednak Pani powieści zaliczają się w dużej części do tego gatunku…
J.M.K: Kiedyś lubiłam czytać kryminały. Przeczytałam wszystkie „Sherlocki Holmes’y”, wszystkie Agaty Christi, komplet dzieł Joanny Chmielewskiej, a także wiele innych, nawet tych współczesnych, napisanych przez znane nazwiska. Nie jestem polonistką ani krytykiem literackim, więc nie mnie wyrokować, do której szuflady gatunkowej wrzucać moje powieści. Pisząc, nie skupiam się na gatunku, a na historii, którą chcę opowiedzieć. Czasami bywa w niej trup, nieraz kilka. Ale to nie znaczy, że mamy kryminał. W żadnej z moich powieści nie uczyniłam głównym bohaterem policjanta czy milicjanta prowadzącego śledztwo. Nie ma w nich też prywatnego detektywa. A więc raczej nie kryminał. To celowe działanie, bo ja wolę opowiedzieć o ludziach, których los wciągnął w tryby historii wbrew ich woli, a nie o szukaniu mordercy, bo z góry wiadomo, że go na końcu znajdziemy. Mnie bardziej interesuje człowiek, jego decyzje, jego wybory, niż kto zabił. W moich powieściach mieszają się zatem różne wątki – od kryminału, poprzez sensację, przygodę. A pomiędzy tym wszystkim jest też miejsce na miłość.
M.W.: Podkreśla Pani w wywiadach, że rodzina jest dla Pani bardzo ważna. Łączy też Was wspólna praca nad Pani książkami: mąż jest pierwszym recenzentem, syn zajmuje się reklamą, synowa – szatą graficzną. Jak pracuje się wspólnie z najbliższymi? Czy panuje między Wami idealna zgoda, czy też zdarzają się nieporozumienia na tym tle?
J.M.K: Życie pędzi do przodu. Syn już dawno nie ma czasu, aby mnie reklamować. Synową, przy projektowaniu okładek i plakatów reklamowych, zastąpiła zaprzyjaźniona sąsiadka, bardzo utalentowana graficzka. Jest tak praktycznej, bo mieszkamy drzwi w drzwi, a synowa w Poznaniu. Jedno się nie zmieniło. Mąż jest pierwszym recenzentem, ale to recenzje stronnicze. On by się zachwycił nawet książką telefoniczną przeze mnie napisaną. Mam takie wrażenie, że jesteśmy rodziną wyjątkową zgodną. Trudno się kłócić, mieszkając w odległości 200 km. Kiedy się widzimy, jesteśmy tak za sobą stęsknieni, że jemy sobie z dziubków. Poza tym my z mężem nie wsadzamy nosa w sprawy dzieci. To ich życie, niech sami decydują. Jestem z tych dobrych teściowych. Kiedy syn się ożenił, stwierdziłam, że zyskałam córkę i tak synową traktuję.
M.W.: Została Pani nominowana przez Gazetę Wrocławską jako Osobowość 2017 Roku w kategorii kultura „za propagowanie kultury i historii Dolnego Śląska, przybliżenie czytelnikom regionalnych zabytków, tajemnic oraz związanej z nimi genezy sięgającej hitlerowskich Niemiec”. Co dla Pani znaczy ta nominacja?
J.M.K: Bardzo dużo. To w jakimś sensie docenienie mojego wkładu pracy na rzecz naszej Małej Ojczyzny. Oprócz mnie nominowano wiele osób, o znacznie większych zasługach, bardziej znanych, więc nie liczę na zajęcie pierwszego miejsca, ale to nie o to w tym plebiscycie chodzi.
M.W.: W jaki sposób pracuje Pani nad książką? Czy zaczyna Pani od stworzenia planu – miejsca, fabuły, bohaterów i trzyma się go potem ściśle? Czy może idzie Pani „na żywioł” albo czeka na przyjście weny?
J.M.K: Najpierw zawsze jest zachwyt nad czymś. Np. nad budynkiem, miejscem czy wydarzeniem. Fascynacja. W wielu moich powieściach opowiadam o zagadkach Dolnego Śląska, tych z lat ostatniej wojny. Muszę tylko wiedzieć, czyją historię chce opowiedzieć, a więc kto będzie bohaterem powieści i jaki mu przyświeca cel. Później muszę dla niego wymyśleć antagonistę, który będzie mojemu bohaterowi przeszkadzać w dojściu do celu, jaki sobie wyznaczył. Kolejny krok to stworzenie życiorysów dla bohaterów, ich środowiska, rodziny czy znajomych, w kręgu których się obracają. Następnie rozpisuję sobie coś w rodzaju filmowych scen. Te sceny to działania moich bohaterów. Zanim zacznę pisać, wiem już jak się powieść skończy i konsekwentnie do finału zmierzam. Czasami coś w moim bohaterze modyfikuję, w jego wyglądzie czy życiorysie. Tylko w moich dwóch czy trzech pierwszych powieściach poszłam na żywioł i nie miałam sztywnego schematu. Prościej jest mieć taki szkielet, na który nakłada się tkankę powieści w postaci opisów i dialogów, aby doprowadzić do zamierzonego finału.
M.W.: Jak odpoczywa Jolanta Maria Kaleta?
J.M.K: Zawsze odpoczywam w górach. Tam jest wszystko, co kocham. I w moim przypadku nie jest to pusty frazes. Kiedyś były to długie, całodniowe wyrypy w Karkonoszach czy Tatrach. Teraz są to spacerki po dolinkach i wspinaczki na 1000 m n.p.m, nie więcej. Lubię jeździć rowerem. Ostatnio już tylko po parku, a nie po Dolinie Baryczy jak kiedyś. Nieszczęściem człowieka jest to, że Los zabiera nam możliwości, ale nie zabiera chęci. Lubię podróżować po Polsce i zwiedzać urocze zakątki. Zatem nic szczególnego. Przez całe życie miałam też psy. I to właśnie pies narzucał sposób spędzania wolnego czasu. Kiedy odszedł mój ostatni, na nowego przyjaciela na czterech łapach już się nie zdecydowałam.
M.W.: Wygląda Pani kwitnąco. Jak Pani dba o urodę, zdrowie, znakomitą formę?
J.M.K: Zacytuję żartem nieżyjącą już, genialną naszą aktorkę z serialu „Czterdziestolatek”, Irenę Kwiatkowską: – „Na wygląd trzeba sobie zapracować”. Wyglądam na tyle lat, ile mam. Miałam szczęście, że nie zniszczyły mnie choroby, jak to czasami bywa. Siwe włosy farbuję, używam dobrych kremów, choć z wieloma ograniczeniami, bo jestem alergiczką. Noszę się na sportowo, bo tak lubię, ale taki strój też odmładza. Dziś wszystkie kobiety wyglądają młodziej niż ich matki czy babcie w ich wieku. Mam zdjęcie swojej babci, gdy miała 55 lat. Wygląda jak typowa babcia. Ale przecież wiek nie jest powodem do wstydu. Wręcz przeciwnie. Przeżyte lata dają doświadczenie i filozoficzne podejście do wielu spraw. Częściej niż kiedyś mówię dziś – to nie ma znaczenia, to nie jest ważne, to drobiazg.
M.W.: „Pułapka” to Pani ostatnia powieść, promowana podczas grudniowych Targów Książki we Wrocławiu. Ponoć już powstaje kolejna. Czy zdradzi Pani miejsce jej akcji, temat?
J.M.K: To będzie taki polski odpowiednik „Wojny i Pokoju”, powieści Tołstoja, choć umieszczony w innym czasie i miejscu, ale też o wojnie i miłości. Akcja rozgrywa się podczas I wojny światowej i zaczyna w Miechowie. To miasteczko ma swoją bogatą historię, o której już dziś w szkołach nie uczą, a warto ją poznać. To miejsce urodzenia mojego teścia i będzie to trochę historia jego ojca – carskiego dragona. A później, jak to podczas wojny – los rzuca bohaterami po Europie, aby mogli wrócić do gniazda. Choć nie wszystkim będzie to dane.
M.W.: Czekamy zatem z niecierpliwością!
Wywiad ukazał się on w papierowym wydaniu: Gazeta Senior 1/2018. Po więcej inspirujących wywiadów zapraszamy do kolejnego numeru.
- Światowy Dzień Choroby Alzheimera – 21 września - 21 września, 2021
- 10 faktów o chorobie Alzheimera - 21 września, 2021
- Grillowe menu – zdrowo i smacznie - 30 kwietnia, 2021